Depeche Mode - LiVE SPiRiTS (2CD) recenzja

 


Pierwszy regularny wpis. Pierwsza recenzja. Musi to być coś szczególnego, prawda?

Czy właśnie dlatego na pierwszą pełnoprawną reckę wybrałem ostatni koncertowy album Depeche Mode?

Odpowiedź – nie.

To dlaczego?

Po prostu nie wiem.

Nie mam na nich teraz fazy, nie jest to najważniejszy dla mnie zespół – ba… przez długie lata musieliśmy się nawet trochę docierać. Zatem? Niech będzie - impuls. Akurat chęć posłuchania czegoś innego niż płyty ze stajni ECM, którymi ostatnio się bezgranicznie zachwycam.



Do rzeczy! Ad rem!

Album LiVE SPiRiTS to pamiątka z ostatniej trasy DM (którą miałem przyjemność oglądać na żywo w Warszawie, bodaj w 2017 roku). Zawartość albumu to wybór utworów z dwu wieczorów jakie zespół zagrał 23 i 25 lipca 2018 roku w Berlinie.

Żelazny skład grupy (Gahan – wokal; Gore – wokal, syntezatory oraz gitary; Fletcher – syntezatory) został uzupełniony starymi znajomymi. Muzykami, którzy od jakiegoś czasu wspomagają koncertowe oblicze DM – czyli Eignerem grającym na perkusji, oraz Gordeno obsługującym syntezatory oraz okazjonalnie gitarę basową.

Muszę się przyznać, że miałem problem z tym albumem. Na początku bardzo się cieszyłem gdy pojawiły się informację zapowiadające to wydawnictwo. Jednak zakup, a tak dokładniej to pierwszy odsłuch, wylał na moją głowę kubeł zimnej wody. Od razu w głowie pojawiły się pytania. Ale jak to? Co jest z brzmieniem? Czemu tak wszystko wymieszane? Co się stało z selektywnością instrumentów? Gdzie energia i zgranie muzyków? Dlaczego część albumu to ciepłe kluchy?

Mimo, że już jestem panem w dostojnym wieku, to z fochem niczym nastolatka – rzuciłem album na półkę. Kurzył się. Być może obrastał patyną (jeszcze nie szlachetną, ale jednak). Okresy zawieszenia i zbierania kurzu były przerywane kolejnymi próbami, które raczej rzadko zakłócały spokojną bezczynność wydawnictwa. O dziwo – z każdym kolejnym odsłuchem było jednak coraz lepiej. Jakby mniej drażniło brzmienie, coraz bardziej przyzwyczajałem się do nieco rozlazłych wersji. Te brzydkie puzzle zaczynały układać się w całkiem ładny obraz. I dlatego już w tym momencie niniejszego tekstu, mimo że to nie koniec recenzji, zaapeluję do tych co mieli podobne wrażenia, a którzy odpuścili dalsze przygody z tym albumem – dajcie mu jeszcze raz szansę. Być może i w Waszym przypadku czas okaże się dla tego albumu łaskawy.

Dobra, wróćmy do tego nieszczególnego brzmienia, które już zostało lekko schłostane. Mimo, że dalece nieidealne, to ma pewne spore zalety. Mianowicie Eigner (perkusja), jest zmiksowany cicho – ufff… na szczęście, nareszcie!! Na koncertach Christian często niszczy całą misterną siatkę elektronicznych dźwięków swoim nieokiełznanym naparzaniem po garach. Oczywiście tu „zasługa” również miksujących koncerty DM – zapewne mają polecenie, że ma być możliwie rockowo. Ale na LiVE SPiRiTS pod tym względem jest przyjemnie, tak jak już dawno nie było. Perkusja gdzieś tam zamglona sobie gra, słychać ją, słychać te nachalne wtręty i wypełnienia co kilka taktów, ale jakoś nie kłuje w uszy.

Wspominałem również rozlazłe wersje. A owszem - początek Going Backwards – co to w ogóle jest? Albo byli już bardzo zmęczeni i znudzeni trasą (ostatnie koncerty), albo za bardzo świętowali (jej rychłe zakończenie) w wieczory poprzedzające nagrywanie tych gigów. Zagrane bez jaj, w sposób rozmemłany i chyboczący się – oj słabo. Jak się weźmie pod uwagę, że i sam utwór jest wielce przeciętny, to już w ogóle mamy antywzór na rozpoczęcie rockowego święta, jakim dla fana jest koncert. Na dzień dobry obraz nędzy i rozpaczy, mocny cios w twarz. Na szczęście, z każdym kolejnym utworem się rozgrzewają! A może to kac im mijał?

Tak czy inaczej - dobrze, że później forma przejawia tendencję wzrostową, bo zestaw utworów bardzo ciekawy. Dużo mojej ulubionej Ultry (It’s No Good, Useless, czy akustyczna wersja Insight – śpiewana przez Gore’a), kilka ciekawszych niż wspomniany Going Backwards reprezentantów ze Spirit (z genialnym Cover Me na czele), trochę staroci (Everything Counts z rinteresującym intro a'la Kraftwerk, Just Can’t Gen Enough), rzadko grane The Things You Said, czy zestaw murowanych reprezentantów wśród których m.in. Personal Jesus, Never Let Me Down, Enjoy The Silence (w którym tradycyjnie mamy coś na kształt małej zespołowej improwizacji pod koniec utworu) i Walking In My Shoes (z rozbujanym rozpoczęciem i zakończeniem). Wśród nieoczywistego repertuaru znalazł się Heroes - Davida Bowie. Wersja poprawna, poprawna na tyle, że można się do niej przyzwyczaić a nawet polubić.

Wszystko to zagrane i zaśpiewane przy ogromnym wsparciu rozbawionej publiczności – i słuchając albumu nie opuszcza mnie wrażenie, że w miksie specjalnie ktoś ją tak podbił. Być może to właśnie główna siła tego wydawnictwa. Zabawa, radość i pozytywna energia. Bo uczciwie trzeba przyznać, że nie jest to koncert bez technicznych potknięć i wpadek. Przy uważnym słuchaniu z łatwością można wyłapać jakiś mały błąd czy niedociągnięcie. Dobrodusznie zapomnijmy jednak o kiksach, a skupmy się na tym, że panowie mając już swoje lata, wciąż potrafią dać dobre i energetyczne show, które przekuwa się na pozytywne emocje słuchacze. 

Myśl na koniec: Płyta idealna do jazdy samochodem.

Oceniam na mocne 4, a nawet 4+/6.



PS takie małe. Opakowanie, a właściwie tekturowa okładka (Digipack). Wytwórnia chyba chciała być EKO do przesady. Płyty spasowała tak, że ledwo się je daje wyciągnąć. Przydałby się delikatny luz (2mm ekstra na wysokości pewnie by rozwiązały problem).



Wersja 2CD; 2020 Venusnote Ltd., Columbia, Sony Music;

Kod EAN: 94397 27692


Komentarze

  1. A tak na poważnie, to z koncertu w Pradze pamiętam tylko Enjoy the silence... To pisałem ja, Marcin K.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz