Enrico Rava - The Pilgrim and the Stars (1975), ECM, Recenzja

 



The Pilgrim and the Stars – album rozpoczynający przygodę Enrico Ravy (rocznik 1939) z kultową stajnią Manfreda Eichera – ECM.

Już rzut oka na skład muzyków pozwala przypuszczać, że będziemy mieli do czynienia z wielką muzyczną podróżą:

  • Enrico Rava – trąbka;

  • John Abercrombie – akustyczne i elektryczne gitary;

  • Palle Danielsson – kontrabas;

  • Jon Christensen – perkusja;

Skład na papierze wygląda imponująco. Prawda?

Czy album będzie spójną odyseją i logicznie rozwijającą się historią tytułowego Pielgrzyma? Patrząc na tytuły, niekoniecznie. Wydaje się, że będzie to zbiór pocztówek, a może raczej zdjęć, tak zdecydowanie zdjęć! – wyciąganych losowo z przepastnej kolekcji bohatera. Nie można wykluczyć, że nawet źle ułożonych z punktu widzenia chronologii (taki przywilej ma losowość i los w ogóle – nieodłączny czynnik kształtujący życie). Czy taka rozsypana historia zatem, może być atrakcyjna? Przekonamy się wciskając, tak lubiany przez nas, Play.

Pozwólcie, że w nieco nietypowej konwencji – właśnie wspomnianych zdjęć, zrecenzuję ten album. Będzie to rodzaj eksperymentu. 

Zdjęcie nr 1. The Pilgrim and the Stars

Pielgrzym na tle nocnego, rozgwieżdżonego nieba.

Zaczyna się delikatnie. Ciepły, spokojny i marzycielski ton Ravy, pięknie kreślące tło talerze zestawu Jona, mięciutki bas Palle, i kojąca gitara Johna. Bezgraniczny spokój. Być może to właśnie późnowieczorny odpoczynek naszego wyimaginowanego bohatera. Eterycznie grane nuty milkną zupełnie. Czyżby chwilowa drzemka? A może nowe postanowienie? Wraz z powrotem dźwięków zaczyna się natłok myśli podróżnika – instrumenty się rozpędzają. Abercrombie w lewym kanale aż rwie się do skoku, ale jeszcze się trzyma w cuglach, choć ledwo, ledwo. Sekcja zaczyna się narowić i pokazuje to z całą bezwstydną swoją siłą, Rava odlatuje w rejony poszarpanego grania, które niewiele ma wspólnego z początkowym kołysaniem i leniwym nastrojem. Kotłowanie się myśli, nasz bohater się miota, a wspaniały jazz fusion idealnie to przedstawia.

Lewy kanał w słuchawkach. John w końcu zrywa się ze smyczy. Jego gitara wystrzela dźwiękami niczym gejzer na muzycznej planecie, ależ solo!, kwintesencja energii. Sekcja (Palle – kanał prawy, Jon - centralnie) gra w obłąkany sposób. Decyzja podjęta, zatem myśli się uspokajają – Pielgrzym wyruszy do swojego kolejnego celu. A powrót do spokojniejszego grania zdaje się to plastycznie odmalowywać nam, słuchaczom.



Zdjęcie nr 2. Parks;

Pielgrzym na tle parku. Stare i dostojne drzewa z jednej strony kadru, ogromna, bezkresna polana z drugiej.

Tylko Rava na trąbce i Abercrombie na akustycznej gitarze. Eteryczna, powabna i nieco nostalgiczna miniaturka. Malutka ballada, która błyszczy nieskazitelnym pięknem. Tak jak perfekcyjny kadr parku.



Zdjęcie nr 3. Bella

Pielgrzym z powabną towarzyszką.

Z pewnością bohater mógłby nam niejedno opowiedzieć na temat niebanalnej piękności, z którą radośnie uśmiecha się na zdjęciu. Słuchając muzyki możemy być pewni, że relacja była nieprzewidywalna, pełna emocji, oraz obfitowała w najróżniejsze nastroje. Począwszy od pełnej symbiozy i szczęścia, co zdaje się dźwiękami malować Rava i jego koledzy spokojnie wprowadzając nas w utwór. Aż do pierwszych tarć, różnic zdań, a nawet do niekontrolowanych wybuchów pełnych pasji, pozbawionych choćby krzty pozorów. Abercrombie znów wykręca rewelacyjną solówkę na gitarze elektrycznej. Jego czasem płynny, a czasami poszarpany sposób gry, jakiś taki frenetyczny – zabiera słuchacza na ostrą przejażdżkę. Rava nie zostaje w tyle, proponuje niebanalną partię solową. Do głosu dochodzi bas, towarzysz, który może się wypowiedzieć w końcu na pierwszym planie, z pełną mocą słów – pomysłowe i masywne, tłuste solo, jest jakby kubłem zimnej wody, kubłem wylanym na głowy Pielgrzyma i jego towarzyszki. Oczyszcza to sytuację między znajomymi. Wracają do harmonii i jedności – muzycznie powrót do otwierającego kompozycję motywu.



Zdjęcie nr 4. Pesce Naufrago

Ryba Rozbitków? Ehh… Myśl. Myśl! No dobra - bohater w jakichś rybackich, albo portowych slumsach.

Skończył mu się ostatni grosz, ale aparat pozostał, działa. Zatem zdjęcie z portowymi kolegami, z życiowymi rozbitkami jest kolejnym świadectwem zapisanym na kartach historii bohatera.

Poszarpany wstęp Jona, dużo talerzy, fale mało pozytywnych emocji: niepewność, zrezygnowanie, obawa, strach. Wchodzą pozostali muzycy – pojawiają się mroczne myśli, z których najjaśniejsze można przedstawić w formie pytań – Czy dalej pielgrzymować? Czy ma to sens? Czy może odpuścić i na dobre zostać w tych posępnych klimatach, na marginesie normalności? Rava wraz ze swoim dream teamem (przynajmniej dla mnie!) w ujmujący sposób oddają smutek, melancholie i rozterki bohatera. Mrok dominuje w tej kompozycji. Końcówka sugeruje zryw, nagłą chęć wyrwania się z matni. Wygrzebania się z tego niebezpiecznego stanu zawieszenia i rezygnacji.



Zdjęcie nr 5. Surprise Hotel

Pielgrzym na sali bankietowej wytwornego hotelu.

Widać, że w drodze Pielgrzyma bywało również zgoła inaczej. Epizodyczny pobyt w hotelu zbiegł się z imprezą, na którą przypadkowo wkręcił się nasz podróżnik.

I od razu mamy szalone free zagrane na 110%. Obłąkane, neurotyczne partie wszystkich instrumentów, kreślą niekontrolowaną imprezę, której zupełnie dał się ponieść nasz podróżnik. Zerwał on wszystkie hamulce, na tę jedną noc wpadł w wir doczesnych i bezwstydnych przyjemności życia.



Zdjęcie nr 6. By The Sea

Pielgrzym na pustej plaży, przy zachodzie słońca i spokojnym morzu. Gdzieś daleko małe punkty na niebie – mewy.

Najbardziej przebojowy i bujający kawałek na płycie. Motyw grany przez bas i gitarę bez wątpienia można nazwać chwytliwym. Tym bardziej mi miło, że przewija się on tu i ówdzie przez cały utwór. Spokój i radość goniące się nawzajem – pozytywne emocje budzące się dzięki możności przebywania blisko nieskalanej natury. Czarujący i kojący szum fal, który potrafi wprowadzić w stan nirwany - to wszystko oferuje nam ta przepiękna i nie bójmy się użyć tego słowa, genialna kompozycja.

Mewy? Są i one. Dobrze wsłuchajcie się w kończące utwór dźwięki.



Zdjęcie nr 7. Blancsnow

Pielgrzym w wysokich, ośnieżonych górach (może i Francuskich Alpach – co sugeruje słowo blanc)

Czy to rzeczywiście jego cel pielgrzymki? Być może. Rava gra marzycielski, delikatny i uroczy motyw, oddający w emocjach coś na kształt spełnienia i 100% satysfakcji. Ale pozostali muzycy dbają o odpowiednie tło – jest poszarpane, nierówne, zadziorne, niczym górskie granie. A może to przyziemne problemy, które nie pozwalają o sobie zapomnieć, pochodzące gdzieś tam z płaskich terenów, z dolin? Po chwilowej pauzie już cały zespół gra w sposób uduchowiony, leniwie kołyszący. Cudowne, wręcz bajkowe partie Ravy i pozostałych muzyków to klimat w jakim żegnamy się z tą opowieścią. Odkładamy ostatnie zdjęcie z poczuciem, że Pielgrzym odnalazł w końcu równowagę ze światem, z Bogiem, z rzeczywistością. Może w górach zostanie na długie lata, osiedlając się w jakiejś małej wiosce? Może...



Ten nieprawdopodobnie piękny album (jak widzicie w osobistym, prywatnym odczuciu – nawet concept album) jest dla mnie wzorcowym przedstawicielem typowego Fusion ECM.

Używając tego nieco rozwleczonego sformułowania na myśli mam fusion, które jest jakoś bardziej… wysublimowane, bardziej romantyczne? Nie jestem przekonany, czy te słowa oddają dokładnie to co akurat mam na myśli, ale na pewno delikatnie szkicują kontury tego co chciałbym, a nie potrafię lepiej, wyrazić. Jazz-Rock z wytwórni Manfreda Eichera nie jest może przy pierwszym spotkaniu tak efektowny, jak np. fusion Mahavishnu, ale z drugiej strony nie jest obciążony wadami wspomnianej Orchestry McLaughlina.

ECM nie pokazuje wszystkich asów przy pierwszym rozdaniu, ECM trzeba smakować, rozkoszować się w pełnym skupieniu, z pełnym zaangażowaniem. Pomaga w tym tradycyjnie realizacja nagrań. Brzmienie, przestrzeń, klarowność instrumentów – jak zwykle w przypadku nagrań dokonywanych pod okiem Manfreda Eichera jest godna naśladowania.


Myśl na koniec: ECM to chyba jedyna wytwórnia, która wywołała u mnie pewien rodzaj uzależnienia. Jeśli jeszcze nie mieliście przyjemności poznać tego labelu, to ten album Enrico Ravy może być dla Was dobrym wprowadzeniem do tego zdrowego amoku.

Ocena:6/6

PS Trzecia ocena z rzędu na 6, muszę dla kontrastu coś słabszego zrecenzować następnym razem:)

PS2 Patrząc na objętość niniejszej recenzji, odnoszę delikatne wrażenie, że moje recki mogą być ciut za długie;) Nie wiem jakim cudem stają się tak potoczyste. Po prostu - przelewam myśli na klawiaturę, podczas dwóch/trzech odświeżających odsłuchów.



2008 (pierwotnie 1975 rok) ECM 1063

Kod EAN: 02517 75854


Komentarze