Gary Peacock – niedawno zmarły (04.09.2020) czarodziej kontrabasu. Jedno z najbardziej znaczących nazwisk w tym fachu. W trakcie swojej długiej i intensywnej kariery, miał okazję grać z całą plejadą jazzmanów (m.in. Ayler, Jarrett)
Peacock pozostawił po sobie również całkiem imponujący dorobek solowy. I właśnie jeden z jego albumów rzucimy dzisiaj na płótno. Nagrany w 1987 roku dla wytwórni ECM krążek - Guamba.
Skład, niczego sobie:
- Gary Peacock – kontrabas;
- Jan Garbarek – tenorowy i sopranowy saksofon;
- Palle Mikkelborg – trąbka, flugelhorn (lub jak kto woli skrzydłówka);
- Peter Erskine – perkusja, programowanie;
Wciskamy play. Całość rozpoczyna utwór tytułowy. Solowy sensu stricto. Tylko Gary i jego kontrabas. Ciekawe rozpoczęcie, spokojnie uchylające drzwi do całego albumu. Ujmująco melodyjna i bujająca kompozycja. Sceptyków kręcących nosem na samo stwierdzenie solowy bas – pragnę gorąco zachęcić do poświęcenia odrobiny czasu i przesłuchania tej kompozycji z należytą uwagą. Wbrew pozorom, nie ma w niej miejsca na nudę. Peacock wyczarowuje piękny klimat. W niektórych rejestrach jego kontrabas przypomina delikatnie brzmienie innego tytana tego instrumentu – Eberharda Webera. Requiem to kolejna kompozycja na płycie. Miałem z nią przez bardzo długi czas kłopot. Motyw główny w ogóle mi nie leżał. Wreszcie – po kilkunastu przesłuchaniach przyzwyczaiłem się do niego i zacząłem tolerować. Ale tylko tolerować. Za to cały środek jest wyśmienity, mocno kontrastujący ze stosunkowo banalną klamrą kompozycji. Może jest nieco chaotyczny, trochę rozłażący się w szwach – ale świetny! To rozklekotanie, w tym wypadku jakoś zgrywa się w intrygującą całość. Wręcz nieprawdopodobne, że tryby tu zaskakują. W utworze tym już każdy z muzyków prezentuje swoje nieprzeciętne umiejętności. Nadchodzi Celina, kolejna kompozycja – wraz z którą przenosimy się w rejony cool-jazzu. Słuchając, na usta ciśnie się pytanie – czy to aby nie Miles? Szybkie spojrzenie na książeczkę utwierdza nas, że to jednak Palle. Bardzo klimatyczny utwór.
Po chwili – mocne uderzenie. Thyme Time – Peacock i Erskine atakują nas kawalkadą dźwięków. Piękny drive, rytmiczne rozpasanie. Ale zaraz, zaraz… Petera ktoś wspomaga na perkusjonaliach? A może mamy dwie równoległe ścieżki z jego partiami? Nie... wydaje się, że to automat perkusyjny zaprogramowany na jakieś wysoko strojone, niewielkie bębenki afrykańskie! Z czasem do głosu dochodzą Jan i Palle, którzy popisują się swoimi solówkami. Garbarek ociera się delikatnie o smażone fryty (free-jazz), Mikkelborg gra delikatniej, ale pomysłowo i momentami też całkiem zaczepnie. Jednak moja uwaga w tym utworze ogniskuje się na fenomenalnej sekcji. Posłuchajcie tylko tę zagrywkę Petera gdy na chwilę wraca Garbarek – niby proste a jakże genialne!
Lilia nadchodzi dostojnie, przyodziana w nostalgiczne szaty. Można napisać, że muzycy tu antycypowali późny styl Stańki (pozdrowienia dla Jana Oborniaka;). Mniej więcej od połowy wszystko nabiera groove’u. Pojawiają się wymiany partii solowych. Ale pomimo frapujących i dobrych momentów, całość wydaje się trochę zbyt niewyraźna. Utwór traci przez zanadto rozbuchane rozmiary (13 minut). Brak tu trochę wyraźnego charakteru, albo jakiegoś ostatniego szlifu.
Introending – już za sam neologizm należy się medal. Z ciszy wyłania się przyjemnie brzmiący automat perkusyjny, do którego dołącza Peter Erskine. Są i dwaj koledzy od dęciaków. Elektronika i tradycyjny jazz – takie niestandardowe artystyczne rozwiązania, podawane w odpowiedniej dawce, zawsze stanowią dla mnie smakowity kąsek. Na dokładkę lider, który dołącza jako ostatni. Z premedytacją postanawia on przetestować możliwości naszego sprzętu w zakresie niskich częstotliwości. Utwór niecodzienny, jak jego tytuł, ale równie intrygujący. Jeden z jaśniejszych punktów Guamby.
Kolejna jest Gardenia, która cierpi niestety na przypadłość omawianej Lilii. Niby suma poszczególnych części jest w porządku, ale całość rozmywa się w nieokreślone i nie do końca satysfakcjonujące kształty.
Dwa utwory dały mi legitymację do oceny Guamby, jako albumu dalece nierównego. Jest to płyta, która obok utworów rewelacyjnych (zasługujących nawet na 6/6), ma również szare przeciętniaki (na 3/6). Szkoda, bo wydaje się, że potencjał nie został do końca wykorzystany.
Brzmienie. Rewelacyjne. Rozmieszczenie instrumentów jest perfekcyjne. Odczucie przestrzenności zaklęte w zwykłym stereo. Magia!
Chyba nie będę już pisał o brzmieniu w przypadku kolejnych albumów ECM. Albo inaczej – umówmy się, że napiszę więcej jedynie w wypadku, gdy będę miał jakieś zastrzeżenia. OK?
Myśl na koniec: Niezła płyta, która mogła (i powinna) być lepsza.
Ocena: 4/6
PS Płótno ze wstępu, użyte nie bez przyczyny. Efektowna okładka ma pod zdjęciem ślady farby, które wyglądają jak gdyby zostały zrzucone dynamicznym ruchem z pędzla.
2019 (oryginalnie 1987) ECM Records;
Kod EAN: 02567 43123
Komentarze
Prześlij komentarz