Miles Davis - Miles In The Sky (CD) - recenzja

 



Album ten to pośredni przystanek w podróży. Pomiędzy punktami A i B.
Gdzie A to jazz, tradycyjny, akustyczny.
B zaś to jazz-rock i fusion.
Nagrywając omawiany album Miles wraz z zespołem, byli gdzieś mniej więcej w połowie swoich wojaży między A-B.
Można to uznać za fazę przejściową, proces transformacji, ewoluowania, czy wykluwanie się czegoś nowego. I choćby z tych powodów warto wysłuchać tej płyty.


Zacznijmy od celu podróży. Od punktu B, czyli od jazz-rocka. W jakich elementach albumu widać już jutrzenkę nowej jakości?
Elektryfikacja. Czyli zasilane prądem pianino Herbiego, oraz takiż bas Rona. Na razie jeszcze skromnie, w jednym utworze Stuff. Ale za to w kompozycji, która trwa 17 minut.
Czas trwania utworów - temat właśnie wywołany do tablicy, to również krok w stronę potężnych kobył, które będą charakterystyczne dla mocnego fusion.
Zmienił się też rytm, mocno zaznaczony, bujający groove. Ale nie znaczy to, że Tony zaczął grać proste figury i skoczne frytmy. Wręcz przeciwnie - tak gęsto, z taką inwencją i pasją wypełnia przestrzeń, że jest to godne podziwu. Dla mnie to odkrycie tego albumu.
Kolejny czynnik, który pozawala zapuścić żurawia w przyszłość – to elektryczna gitara. Znamienitego gościa, George’a Bensona. Tylko w jednym utworze – Paraphernalia; ale wystarczy. Kolejny znaczący krok! I przedsmak tego co za chwilę w składach Milesa będzie wyprawiał John McLaughlin.


Ale wciąż jeszcze mamy sporo z tradycji (punkt A). Większa część albumu zagrana jest na akustycznym sprzęcie.
Pojawiają się bujające, niemal przebojowe motywy. Miles momentami sobie folguje w solówkach jak nigdy, oczywiście porównując do tego, do czego nas przyzwyczaił. Czyli do pewnego rodzaju wstrzemięźliwości.
Shorter błyszczy. Uwielbiam chłopa. Jest on dla mnie przedstawicielem rozumu, jeśli chodzi o prowadzenie swoich solowych partii. Mam wrażenie, że Shorter nawet te bardziej odjechane fragmenty (których znów nie tak wiele) planuje z chirurgiczną precyzją. W moim mniemaniu, Wayne ma całą solówkę dokładnie wyrysowaną w swoim umyśle, jeszcze przed jej pierwszymi taktami. Mistrzostwo.
Hancock potwierdza klasę jednego z najlepszych pianistów wszech czasów. Inwencja, lekkość, pomysłowość. Czaruje wszystkim jak na zawołanie, sypie asami jak z rękawa.
Carter i Williams to super zgrana, dotarta i naoliwiona maszyna. W utworach stricte akustycznych – potwierdzają to z nawiązką. Każdy solista chciałby mieć taką sekcję, tym bardziej w takiej formie.


Recenzując ten album, nie ma sensu rozpatrywać poszczególnych kompozycji. Wszystkie są na takim samym, bardzo dobrym, równym poziomie. Wszystkie utwory stanowią zapis zachodzących ówcześnie zmian. Bezcelowe opisywać jest, że Stuff bardziej buja, że ciekawsze solówki ma Paraphernalia, a Black Comedy jest ledwo namacalnie spokojniejsze. To zamknięta całość. I tak właśnie traktujmy Miles in The Sky
Zatrzymajmy się na chwilę na tym pośrednim przystanku podróży Milesa (między A-B), spocznijmy na ławeczce obok niego i rozkoszujmy się chwilą! Drugiego takiego albumu nie uświadczymy w bogatej dyskografii mistrza.


Brzmienie bez zarzutu. Wszystko czyściutkie i klarowne. Na siłę można się przyczepić do jednego czy dwóch momentów, gdzie ewidentnie słychać miejsca klejenia taśm.


Konkludując
Czy jest to wybitny album jazzowy?
Czy jest to wybitny album jazz-rockowy?
Prawdopodobnie nie.
Ale jest to cholernie dobry i równy album. Dodatkowo, bardzo ważny punkt zwrotny muzyki.


Myśl na koniec: Odlećmy z Milesem w niebiosa. Bezapelacyjny wizjoner.

Ocena: 5/6 (ale niech Was tylko 5 nie zwiedzie, to TRZEBA posłuchać)

PS Miles In The Sky. With Diamonds ;)



1998 (oryginalnie 1968) Sony Music/Columbia
Kod EAN: 74646 56842

Komentarze

  1. Znów bardzo dobre zdjęcie na temat i od razu chce się posłuchać płyty. Zapomniałem, że gra tu Benson, więc mam też drugi powód do odświeżenia sobie tego albumu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Posłuchałem tej płyty w weekend, nocną porą, w pociągu. Swoją percepcję skierowałem przede wszystkim na perkusję i muszę przyznać, że dla mnie to także odkrycie. Niesamowicie kreatywne bębny, dużo smaczków, wyjście poza ramy zwyczajnej sekcji. Ciekawe czy Miles tak kazał czy jednak (obstawiam drugi wariant) Williams grał swoje i nikt mu nie przeszkadzał.

    OdpowiedzUsuń
  3. Może założę insta? Nie będę musiał nic pisać, ino foty :)
    Mam dokładnie takie same przeczucie jak Ty - Miles pozwalał grać to co chcą młodym, rokującym, już wybitnym. Dzięki temu przełamywał bariery w wieku, który już raczej kojarzy się ze zmniejszaniem obrotów, z chęcią umoszczenia się w wygodnej stabilizacji. Musiał karmić się ich kreatywnością i inwencją. A może raczej potrafił genialnie zmotywować?

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobry album, ale to tylko mały przedsmak tego, co Miles zaproponował w latach 1969-75. Tutaj te elementy fusion są tylko drobnym smaczkiem, później zaś tworzył muzykę prawdziwie ponadgatunkową.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja lubię zarówno tę płytę, jak i kolejne.
      Miles to mistrz, który perfekcyjnie wykorzystywał kreatywność nowych muzyków, których co chwilę zmieniał. Dzięki temu nie skostniał tak jak wiele zespołów z kręgu rocka.

      Usuń
    2. Znaczy ja też lubię ten album, ale do top 20 Milesa by mi się nie zmieścił ;).

      Usuń
    3. Wybrać TOP 20 Milesa, byłoby trudno. Mam wrażenie, że co chwilę ta dwudziestka wyglądałaby inaczej.

      Usuń

Prześlij komentarz