John Surman – muzyk, o którym pierwszy raz usłyszałem całkiem niedawno. Można rzec – moje prywatne odkrycie roku 2020. Uwzględniając fakt, że ECM eksploruję dopiero od około dwóch lat nie powinno to w sumie dziwić.
John to muzyk z bogatym resume. Zaczynał w połowie lat 60, a lista nazwisk z którymi współpracował robi ogromne wrażenie. Grał w najprzeróżniejszych konfiguracjach i dalece nietypowych składach. Jego ciągoty do funkcjonowania poza głównym nurtem jazzu, przejawiły się w serii albumów, które były czysto solowe. Na płytach tych Surman, wykorzystując wieloślady, sam nagrywał wszystkie partie instrumentów.
Private City z 1988 roku (nagrania - grudzień 1987) to właśnie przykład jednego z solowych projektów Surmana.
John, wg. danych zawartych na okładce, gra na:
klarnecie basowym;
saksofonie sopranowym;
saksofonie barytonowym;
syntezatorach;
flecie prostym;
Album to intrygująca mieszanka nieoczywistych pomysłów. Mamy tu np. folkowe i subtelne partie fletu na tle delikatnych plam syntezatorów (On Hubbard’s Hill), umiejscowione tuż obok kompozycji, w której mocny, elektroniczny puls stanowi wyraźny kontrapunkt dla akustycznych instrumentów (Portrait of A Romantic).
Tuż po mrocznej, niepokojącej elektronice wzbogaconej ciekawymi partiami saksofonu sopranowego (Not Love Perhaps), dostajemy kojący, zwiewny i leniwie się sączący Levitation.
Niestety łagodnie (ale naprawdę ledwo namacalnie) dramaturgia siada w okolicach połowy płyty. Melodie grane przez Johna są dalej całkiem ciekawe, ale brakuje tu tego czegoś, co tak przyciągało uwagę w pierwszej części płyty. Zdaje się, że to nieco mniejsza ilość elektroniki powoduje to znikome rozwodnienie albumu. Undertone, jak i Roundelay, pomimo niebanalnych partii, nie wzbudzają większych emocji. Sytuację poprawia The Wanderer. Ale zaraz, spokojnie, chwileczkę…
...na deser pozostał jeszcze, niemal 9 minutowy - The Wizard’s Song. I jest to wymarzone zamknięcie albumu, uwypuklone dużym wykrzyknikiem! Surman dwoi się i troi. On sam, jak i jego saksofon barytonowy nie mają tu miejsca na odpoczynek. A wszystko to podane jest na tle tłustych, elektronicznych sekwencji, jakby żywcem wyjętych z najlepszych dokonań Klausa Schulze, czy Tangerine Dream. Mocny, podniosły finał, który na długo zapada w pamięci. Panie Surman – czapki z głów!
Finisz Private City pozwala przymknąć oko na delikatne niedociągnięcia jego środkowej części. Właściwie, to całkowicie wymazuje z głowy jakiekolwiek nieprzychylne myśli... Prawda... Zaraz... o czym to ja…
Brzmienie – ECM.
Myśl na koniec: Warto poznać ten album choćby dla jego potężnego zakończenia – The Wizard’s Song
Ocena: 4,5/6
PS Nie miałbym nic przeciwko temu, aby gloryfikowany utwór trwał tyle, co klasyczne dzieła TD i Klausa :)
Wolę Surmana z czasów zanim zaczął nagrywać dla ECM. Wydany pod jego nazwiskiem "How Many Clouds Can You See" czy "Morning Glory" tak samo nazywającej się grupy to moim zdaniem jedne z najlepszych europejskich albumów jazzowych. Pierwszy z nich wyraźnie powstał pod wpływem twórczości Johna Coltrane'a, jednak nie ma mowy o zwykłym naśladownictwie, natomiast drugi to ciekawe połączenie przystępnego free jazzu oraz fusion w stylu Milesa Davisa z okolic "Bitches Brew". Polecam.
OdpowiedzUsuńDziękuję za ciekawe tropy. Zdecydowanie przydadzą się.
UsuńJa na razie znam tylko 4 wydawnictwa, z czego 3 dobrze. Ale wszystkie z ECM. Myślę, że przyda się przełamanie, jeśli chodzi o wytwórnię.