King Crimson - The ConstruKction of Light (2000), DGM - recenzja

 



The ConstruKction of Light – niesławny i kontrowersyjny album wydany w 2000 roku. Płyta, która wywołała sporo fermentu wśród ówczesnych fanów King Crimson. W momencie wydania, nikt nie mógł przejść obok niej obojętnie. Album mocno spolaryzował słuchaczy i rozdzielił ich na dwa bieguny. Z czego grupa sceptyków, którym krążek nie przypadł do gustu, była zdecydowanie większa.

Co więc budziło kontrowersje?

Wydaje się, że przede wszystkim absolutna bezkompromisowość. Fripp jakby chciał udowodnić, że po pięćdziesiątce również można być piekielnie kreatywnym i postanowił sięgnąć w kierunku niezgłębionych dotąd rejonów muzyki.

Próżno szukać na TCOL liryzmu, czy patosu z pierwszego okresu King Crimson. Nie ma jazz-rocka i fusion z drugiego okresu. Zapomnijmy o chwytliwości i przyjaznych (choć niebanalnych!) melodiach z lat 80. Nie jest to również sałatka, w której wymieszane zostały znane składniki, tyle że z nowym sosem (Thrak).

Gruba linia, ostre nożyczki – historia odcięta. I choć tytuły dwóch utworów nawiązują do przeszłości – to uwierzcie, muzycznie wszystkie nici zostały brutalnie zerwane. To jest byt indywidualny – to jest The ConstruKction Of Light.



Album zaskakuje nieprawdopodobnym ciężarem. Całość przy pierwszych przesłuchaniach może wydawać się przytłaczająca i monotonna. Dużo tu zgiełku, jakiegoś roztrzęsienia i wrzenia. Mastelotto grający na V-Drums tworzy iście schizoidalne i paranoiczne tło. Intrygujące, fantazyjne, a nawet cudaczne dźwięki wydobywane z elektronicznej perkusji (część całych segmentów musiała być triggerowana z padów – niemożliwym wydaje się grać aż tak gęsto) oraz sam sposób gry Pata, to zagadnienie godne doktoratu. Sekcję uzupełnia Trey Gunn, grający na Warr Guitar. Niskie dźwięki instrumentu czasami brzmią niepokojąco, potężnie i posępnie, by już po chwili wskoczyć na kojące i miłe tory. Ujmujący to kontrapunkt, szczególnie w odniesieniu do tego całego zorganizowanego chaosu w poszczególnych kompozycjach. Skoro już chaos został przywołany – to mam wrażenie, że muzycy pojechali tu po bandzie. Intensywność, klaustrofobiczność, rozgardiasz jest momentami okrutny. Można odnieść wrażenie, że pewne fragmenty są kontrolowane już tylko resztką woli muzyków, że dotarli oni w tej materii do ostatniego przystanku, za którym nic innego się już nie znajduje.

Belew i Fripp – błyszczą jak nigdy. Te ich nieprawdopodobne przeplatanki, które potrafią zaczarować i omamić słuchacza zostały doprowadzone tu do absolutu. Gunn z górnymi rejestrami sticka (kto nie zna instrumentu – zachęcam poszukać o nim informacji) próbuje znaleźć odrobinę miejsca dla siebie, co nie jest takie proste, w przypadku przepakowanych dźwiękowo utworów.

Wokal Adriana Belew, już naturalnie dosyć chłodny, jest dodatkowo komputerowo przetworzony. A to obniżony o kilka oktaw, a to wibrujący i skaczący nienaturalnie po dźwiękach. Album miał być nowoczesny – i jest nowoczesny, w każdym cholernym calu. Nawet sposób indeksacji utworów na płycie nie uszedł uwadze twórców – część kompozycji jest sztucznie podzielona na kilka tracków.

TCOL to płyta z gatunku tych, które nazywam konsekwentnymi. To albumy, które mają wbić słuchacza w fotel, które nie oglądając się za siebie prą z całą mocą do przodu, które nie przejmują się tak błahymi konsekwencjami jak nieprzychylne recenzje. Nie jest to grupa łatwych albumów. Są ciężkie, obsesyjne, męczące. Potrafią odrzucić, wynudzić i nawet zniechęcić w trakcie procesu poznawania – który w ich przypadku nigdy nie jest krótki. Ale jak już klapka w mózgu przeskoczy, to nagle odsłaniają niezwykłe piękno, unikalną inwencję i frapujące rozwiązania. Okazują się być dziełami nieprzemijającymi i wciąż świeżymi. Ich rdzeń przyciąga z taką siłą, że lądują w odtwarzaczu odrobinę częściej niż ich sąsiedzi z półek.

Ale wróćmy jeszcze na chwilę do gitar. Dużo tu soundscapesów Frippa. Czyli przestrzennych plam dźwiękowych, które tworzą tła do złudzenia przypominające klawisze. Robert nie stroni od efektów i syntezatorów gitarowych, co tylko dodatkowo zwiększa nasycenie albumu – właściwie już do granic fizycznych możliwości.

 
Solówki – pod tym względem to szczyt albumów KC. Przykładowo weźmy te z The World's My Oyster Soup Kitchen Floor Wax Museum. Adrian najpierw wykręca pełen pasji, zadziorny i nieprzewidywalny popis, tworząc tym samym przedpole dla jego wysokości Roberta. Po chwili Fripp na efekcie imitującym brzmienie fortepianu odpala swoją rakietę. Gra w tak pokręcony sposób i z taką prędkością, że poszczególne dźwięki czasami nie mają szans w pełni wybrzmieć, są pourywane, co przy zastosowanym syntezatorze brzmi przedziwnie.

I jeszcze FraKctured. Robert prezentuje tu być może solówkę życia. Po 5 minutowym misterium wprowadzającym, następuje tak nieprawdopodobne uderzenie instrumentów, że jest to trudne do opisania. Zaczyna się dźwiękowa orgia, Fripp pokazuje tu szczyt swoich umiejętności i kunsztu. Jest to wściekła partia, pełna obsesji i dziwacznych suspensów. Panowie szarżowali na tym albumie po całości, ale udało się. Wrócili z tarczą!


Ni stąd, ni zowąd, w 2000 roku Robert Fripp udanie reanimował trupa, którego imię brzmiało – prog rock. Trwało to krótko, ale tak czy inaczej – Crimsoni dokonali czegoś, co wydawało się niemożliwe. Dla mnie jest to jeden z albumów wszech czasów. Album, który wyprzedził swoje czasy. Który do dziś potrafi zadziwić i zaskoczyć.

Brzmienie – dziwne. Dosyć nachalne. Ale nie jest to typowy przykład loudness war. Basy są odpowiednio nisko, a dynamika w teorii wydaje się ok. Ale jest tu coś osobliwego. Coś co nie każdemu przypadnie do gustu. Dla mnie to porąbane brzmienie stanowi ważny pierwiastek tej wielce ekscentrycznej płyty.




Myśl na koniec: A właściwie przestroga dla potencjalnych słuchaczy KC. Nie rozpoczynajcie przygody z zespołem od TCOL. To płyta wybitna, ale bardzo, bardzo trudna.

Ocena: 6/6

PS Był to pierwszy album zespołu, na który czekałem jako ich fan. Dodatkowo, w roku 2000 miałem przyjemność uczestniczyć w pierwszym koncercie zespołu w Teatrze Roma. Zdecydowanie jeden z najlepszych gigów na jakich byłem.

PS 2 Spójrzcie na cenę z epoki. Uzmysłowiła mi ona, że inflacja właściwie nie dotknęła  rynku płyt CD. Urok ma też zaklejona poprzednia metka – prawdopodobnie wyrażona w nieistniejącej już walucie DM (album kupiłem chwilę po premierze, w niegdyś kultowej - Bemolice)


2000 Discipline Global Mobile

Kod EAN: 24384 92612

Komentarze