REM - Out Of Time (1991) - recenzja

 




W 1991 roku, w muzycznym tyglu temperatura szybko rosła. Już lada moment z całą swoją energią miał eksplodować grunge. Głośny, przybrudzony, intensywny.

Był też zespół REM, kwartet z południa Stanów Zjednoczonych, orbitujący gdzieś na styku alternatywy, post-punka i innych – niekoniecznie mainstreamowych – gatunków. Na przełomie lat 80/90, chłopacy z REM postanowili trochę odświeżyć i przewietrzyć swoją muzykę. Kompletnie nie zwracając uwagi na trendy (i na to wszystko, co było związane ze zbliżającą się kometą z napisem Nevermind) poszli w większą przystępność i przebojowość. Na początku 1991 roku wydali płytę zatytułowaną - Out Of Time. Już sam tytuł można bezpośrednio odnieść do tego jak się prezentował na tle całej budzącej się zawieruchy.

Out Of Time to wg mnie taki Biały Album w dyskografii REM. Skrzy się on nieprawdopodobną różnorodnością. Jest to swoista stylistyczna karuzela, która jednak jest bardzo rozsądnie zorganizowana, więc o zawrotach głowy nie może być mowy.

Uwagę przykuwa bardzo bogate instrumentarium. Obok tradycyjnych, rockowych dźwięków usłyszymy: klawisze (hammondy, fortepian, a nawet klawesyn), mandolinę, ciekawie zaaranżowane instrumenty smyczkowe, saksofony oraz gitarę hawajską.

Out Of Time to prawdziwa kopalnia hitów. Bo te największe (Losing My Religion, Shiny Happy People), które zna każdy, nie są wcale jakoś znacząco wybijające się poza resztę. Ja nawet zaryzykuję odwrotne stwierdzenie – przez swoje ogranie w stacjach radiowych, smakują jakby nieco mniej. Oczywiście nie można im zarzucić kosmicznej melodyjności i nośności – typowe uchorobale.

Intrygująco wypadają utwory śpiewane przez Millsa (subtelny Near Wild Heaven, oraz dynamiczna Texarkana). I nawet jeśli Radio Song z elementami rapu, może nie do końca przekonuje, to rozbujany Half a World Away, przesiąknięty southernem Country Feedback, czy śpiewny i melodyjny Me in Honey – całkowicie to nagradzają. A mamy jeszcze spokojne i klimatyczne Low, podobne w klimacie, tyle że mocno akustyczne – Endgame (wzbogacone dźwiękami melodyki, dętego instrumentu klawiszowego), oraz kolejny potencjalny hicior, który swobodnie mógłby stanąć obok tych największych – Belong.

Rozsypanie gatunków jest tu spore. Jednak zostało ono sprowadzone do wspólnego mianownika przez ten charakterystyczny czynnik REM. Przez ten trudny do określenia pierwiastek rozpoznawczy zespołu, przez ich stempel odrębności. Wspomniany Country Feedback, mógł popaść w banał. Mniemam, że w Stanach co 2 muzyk potrafi zagrać w stylu southern. Ale w przypadku REM to nie jest zwykła muzyka południa. Jest ona tylko punktem wyjścia, jest wiązką światła rozszczepioną przez pryzmat zespołu Michaela Stipe’a i kolegów. Nieco mroczna, z delikatnymi smuteczkami, z rozwibrowaną gitarą. Z zawodzącym i przejmującym wokalem. Kompozycja ta znajduje się całe lata świetlne od banału.

Elegancka, barwna i przyjemna płyta.

Brzmienie bardzo dobre. Miks również. Nie można się tu do czegokolwiek przyczepić. Duża dynamika, przynajmniej na winylu. Jestem przekonany, że takie brzmienie mogłoby zostać uznane za uniwersalne. Za takie, które w muzyce środka zawsze się będzie sprawdzać.



Myśl na koniec: Dobrze, że nie wszyscy poszli w grunge w 91 roku :). Płyta sprawdzi się w wozie, na imprezie rodzinnej, przy sprzątaniu, ale także sprawi dużą przyjemność podczas nabożnego odsłuchu w słuchawkach.

Ocena: 5/6

PS Album stanowi początek mojego ulubionego okresu w dziejach REM (który trwa do New Adventures włącznie)


2016 (oryginalnie 1991) Concord Music/Universal;

Kod EAN: 88072 00440;

Komentarze

  1. Loosing My Religion - chyba najsłynniejsza piosenka, która nie ma refrenu :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz