Art Ensemble of Chicago - Tribute to Lester (2003), ECM - recenzja


 Art Ensemble of Chicago – jeden z najważniejszych zespołów z kręgu niefrasobliwego jazzu. Dlaczego od razu niefrasobliwego? Bo u nich było wszystko. Od pięknych melodii, przez szalone perkusyjne odloty, kakofoniczne wtręty i iście piekielne solówki, do kompletnie odjechanych fragmentów gdzie w ruch szły dziesiątki, a może i setki niewielkich instrumentów. Mało? To proszę bardzo... dla urozmaicenia pojawiał się jeszcze wokal i głosy przepuszczane przez ustniki dęciaków (różne świty oraz jęki nie do opisania). Jednym słowem – awangarda.

Muzyczne ekstrema mają to do siebie, że gdy wszystko w nich spiknie i zatrybi to potrafią dać niesamowitą frajdę i uderzyć w struny wrażliwości słuchacza z bezczelną siłą. Ale w takiej jeździe bez barier i ograniczeń łatwo o przegięcie. Dlatego awangarda to trochę jak chodzenie po linie. Może olśnić widza i pozostawić go w osłupieniu, ale w razie wypadku – cóż...nie będzie czego zbierać.

AEOC zazwyczaj było kwintetem, czasami kwartetem, ale w historii zespołu nastąpił taki czas, mała chwila, przecinek zaledwie, kiedy nagrali płytę w trio. Było to po odejściu na emeryturę saksofonisty Jarmana (z której na szczęście jeszcze czasami wracał), oraz po śmierci trębacza Lestera Bowie (w 1999 roku). Właśnie 3 osobowy skład postanowił nagrać w 2001 roku materiał na cześć zmarłego kolegi. Album zatytułowany Tribute To Lester, wydany został w wytwórni ECM, dwa lata później, czyli w roku 2003.

Oto skład muzyków, którzy brali udział w tworzeniu albumu:
  • Roscoe Mitchell – saksofony, klarnet, flet, instrumenty perkusyjne;
  • Malachi Favors – kontrabas, instrumenty perkusyjne;
  • Don Moye – perkusja, instrumenty perkusyjne;
Warto zaznaczyć, że Tribute ten nie jest sztandarowym i sztampowym wydawnictwem jakie zazwyczaj powstają na cześć zmarłego artysty – mianowicie, nie jest to wyłącznie łzawe odegranie kompozycji Lestera Bowie, przez żyjących kolegów. Takimi tanimi chwytami AEOC zhańbić się nie mogło. Przecież to AWANGARDA, trzeba przesuwać granice, burzyć, szukać, nie wolno dać się oheblować jak cała reszta, choćby za cenę potknięcia. Prawda?

Album otwiera perkusyjna improwizacja trzech muzyków pt. Sangaredi. Rozedrgana i rozwibrowana plemiennymi rytmami. Drugi utwór to Suite For Lester. Spokojny, podszyty zadumą i okraszony ukojeniem. Delikatna partia fletu Roscoe gdzieś zwiewnie unosi się wysoko w górę… nie ma tu mowy o dołach i lamentach, nie ma tu rozdzierania szat po zmarłym koledze, to piękny i delikatny tribute przesiąknięty kontemplacją, nadzieją i zgodą na kolej rzeczy.

Kolejny na płycie Zero/Alternate Line urzeka dużą melodyjnością, subtelnością i świetnym drivem. Swoje okienka mają tu Favors i Moye. Te solowe popisy niejako stanowią łącznik między dwoma kompozycjami zawartymi w tym tytule. Mitchell znów błyszczy. Mimo, że gra w bezpiecznych rejonach to podskórnie czuć, że ledwo powstrzymuje się przed wykręceniem jakiegoś kosmicznego free.

Gdy na wyświetlaczu pojawia się 4, to czas na Tutankhamuna. A właściwie na jego reinterpretacje, albo raczej na wydestylowaną esencję? Tak czy inaczej, jest to nowa, skrócona, wersja 20 minutowego pierwowzoru, który oryginalnie zespół nagrał w 1969 roku. Może się narażę, ale wg mnie utwór ten zyskał na odchudzeniu. Wszyscy grający muzycy pokazują tu kunszt, finezję i niesamowite umiejętności. A zamknięcie całości w 8 minut spowodowało, że utwór wręcz kipi pomysłami.

As Clear as the Sun to kolejna kompozycja na płycie. I parafrazując tytuł – od pierwszych dźwięków staje się jasne jak słońce, że będzie ciężko. Co tu się wyprawia?!? Jezusie słodki! Może zacznę od tego, że Roscoe Mitchell to muzyk, który perfekcyjnie opanował technikę Circular Breathing. Czyli, w uproszczeniu – potrafi nieprzerwanie wydobywać dźwięki z saksofonu (w momencie szybkiego nabierania powietrza, utrzymuje dźwięk wydmuchując powietrze z polików). I właściwie ten opis powinien Wam wystarczyć. Jest to niemal 13 minutowa jazda bez ograniczeń! Bez jakichkolwiek reguł, bez oglądania się za siebie. To kompozycja dla najodważniejszych albo dla muzycznych masochistów. Nieskromnie dodam, że ja jestem wyznawcą tego utworu. Dla mnie to czysta radość. Nieokiełznane emocje przelewane na instrument bez cienia kalkulacji, coś jak strumień świadomości w literaturze (prawda?) - albo się kocha, albo nienawidzi. Rzeźniaaaaa…

Zamykający całość He Speaks to Me Often jest niestety najsłabszym ogniwem albumu. Perkusyjne odloty gdzieś nieporadnie błądzą i na pewno nie potrafią przekonać do siebie. Najgorsze, że całość trwa za długo (niemal 14 minut). Gdyby to przecedzić, zostawić tylko pewne elementy. Gdyby to skrócić i oszlifować… zyskałoby to na wartości.

Brzmienie ECM.


Myśl na koniec: Ostatni utwór stanął na przeszkodzie w osiągnięciu maksymalnej oceny. Szkoda,

Ocena: 5,75/6

PS Niedługo po wydaniu tego Tribute, zmarł niestety basista Malachi Favors.

2003 ECM
Kod EAN: 44001 70662

Komentarze