Roxy Music - For Your Pleasure (1973) - recenzja


 

Na przełomie wieków w radiowej Trójce emitowana była audycja pt. Pół perfekcyjnej płyty. Jak sama nazwa wskazuje, prezentowane w niej były spore części kultowych albumów (zazwyczaj było to sporo więcej niż 50% czasu płyty). Dużym plusem audycji była różnorodność. W poniedziałek można było usłyszeć Yes, we wtorek Toto, a w środę Roxy Music. 

I właśnie obszerne fragmenty For Your Pleasure pewnego dnia wypełniły mój pokój. Przywołuję w pamięci swoje ówczesne reakcje. Nie były one hurra pochlebne. Płytę uznałem za dziwną, a w niektórych fragmentach za zbyt prostą. Ale gdzieś ziarenko zostało zasiane w mojej świadomości. 

Prawdopodobnie po 2-3 latach, wraz z rozszerzaniem się moich horyzontów muzycznych, kupiłem tę płytę. Jako jedną z najlepiej ocenianych płyt Roxy Music. 
Wtedy każdą płytę po zakupie się zarzynało – z For Your Pleasure nie było inaczej. Wylądowała w odtwarzaczu na minimum tydzień (tyle wynosił mój cykl zakupowy). Powoli wsiąkałem i zaznajamiałem się z nią. Osobliwość albumu, na początku jeszcze delikatnie odczuwalna, powoli ustępowała miejsca bardziej przyjaznym uczuciom.

Jak album odbieram dzisiaj? Aby się dowiedzieć, zapraszam do lektury. 

Właściwie trudno określić z czym ma się do czynienia na For Your Pleasure
Jeśli ten album określić jako figurę geometryczną, niech będzie – trójkąt. Jeden z jego boków byłby przebojowym rock n glamem (np. Do The Strand, Editions Of You). Drugi muzyką w odcieniu melancholijno-balladowym (Strictly Confidential, Grey Lagoons), a trzeci jakąś artystyczną efemerydą, zahaczającą o awangardę (Bogus Man, For Your Pleasure). Ale aż tak łatwy podział nie jest tu możliwy do implementacji. Pierwiastki dominujące w jednej podgrupie, przenikają i promieniują do dwóch pozostałych (w mniejszym, lub większym stopniu). Tu nawet awangarda (Bogus Man) ma coś z chwytliwości, czy nawet ckliwości (jak w In Every Dream Home…). Stylistyczne rozpasanie. Całość stanowi nietypową mieszankę, którą można by spróbować zogniskować gdzieś w środku ciężkości tego osobliwego trójkąta. 

Bogate instrumentarium dopełnia całości. Ferry nie tylko śpiewa w przejmujący, emocjonalny i nieco teatralny sposób, ale również gra na instrumentach klawiszowych, harmonijce, czy gitarze rytmicznej. Mackay tradycyjnie na dęciakach – saxofony i obój – ręce same składają się do oklasków przy kilku jego solówkach. Manzanera wykręca pełne zaangażowania i żaru solówki na Firebirdzie. Thompson młóci aż miło. No i jest jeszcze on – Brian Eno. Ostatni raz z Roxy. Słuchając albumu ma się wrażenie, że odcisnął on nieprawdopodobnie duże piętno na nim. Oficjalnie obsługiwał VCS3 – analogowy syntezator do generowania szmerów, szumów i innych kosmicznych dźwięków. Jednak nie wierzę, że te wszystkie odloty produkcyjne, przetworzenia, dziwaczne pogłosy – to nie jego sprawka. Album aż kipi od tych odjechanych dźwięków! 

Już jako wisienka na torcie – świetny rozkład napięcia i dramaturgii. Zdecydowanie najlepsze utwory umieszczone były na końcu każdej ze stron winyla. Stronę A kończył – In Every Dream Home a Heartache. Posępnie zaczynający się jakiś mroczny, metaforyczny traktat o pustce życia wśród codzienności opływającej we wszelkie luksusy i zbytki. Po 3 minutowym, klimatycznym wstępie następuje przełamanie. Cały zespół uderza z nieoczekiwaną siłą, a Manzanera spod swoich palców wyczarowuje wspaniała solówkę. Delikatne wyciszenie. Koniec? Skąd! Potencjometr w górę i wszystko wraca. Manzanera dalej się uwija w pocie czoła, sekcja napędza rytmikę, gdzieś po lewej Eno miesza pokrętłami VCS3. Cudo! 

Cały album wieńczy zaś utwór tytułowy – For Your Pleasure. Niejednoznaczny i enigmatyczny tekst. Dostojny nastrój. Wspaniałe zabawy realizatorskie. Nachodzące na siebie, przetworzone, paranoicznie przez to brzmiące partie klawiszy. Transowe bębny. Kończący wszystko VCS3 i niepokojący mellotron. Na sam koniec ledwo uchwytne słowa You don’t ask why..., wypowiadane przez Judi Dench. Wszystko to tworzy u słuchacza jakiś niejasny stan emocjonalny, podlany uczuciem niedosytu - jak to? Już koniec? To cecha najlepszych albumów - wzbudzić w słuchającym nieodpartą chęć ponownego przesłuchania.

Produkcja bardzo dobra. Wszystko słychać perfekcyjnie. Nic nie jest przymglone, nieczytelnie, nie zanika. Podane jak na tacy. Posłuchajcie choćby werbla na początku Bogus Man – jak on pięknie niknie w przestrzeni, jakim przyjemnym echem jest okraszony. Myślę, że wymagało to trochę czasu aby oswoić te wszystkie kosmiczne dźwięki, pogłosy, echa. Ale zdecydowanie udało się je ujarzmić i przełożyć na spójne i miłe brzmienie. 



Myśl na koniec: Stylistycznie odjechany kosmos. Chyba nigdy nie nagrano nic, co można by nazwać podobnym do For Your Pleasure. 

Ocena:5,5/6 

PS Okładka, której pomysłodawcą był Ferry to groch z kapustą. Kompletnie nie wiem co ma wyrażać. Ale nieważne – szczególnie, że moje zdjęcie na Instagramie polubił oficjalny profil Amandy Lear, która widoczna jest na okładce :)

1984 (oryginalnie 1973) Virgin/EG Records
Kod EAN: 77778 65342

Komentarze