Arild Andersen - The Triangle (2004), ECM - recenzja

 





The Triangle – to kolejny album ECM, który zagości na łamach niniejszego bloga. Mam nadzieję, że ta recenzja będzie impulsem, który ponownie rozbudzi moją chęć pisania recenzji, wyrwie mnie z letargu i stagnacji, przytępi nieco odruch wymiotny, który ostatnio mam w stosunku do internetów. Trzymajcie kciuki, aby silnik znów zaskoczył i się rozgrzał, a tytułowy The Triangle (Trójkąt) – nie okazał się tym bermudzkim ;)

Wspomniana już dwukrotnie nazwa to tytuł albumu wydanego przez trio: Arild Andersen (kontrabas), John Marshal (perkusja), oraz Vassilis Tsabropoulos (fortepian). Dwa pierwsze nazwiska to mocni gracze w jazzowym świecie. Arild to typowy wyjadacz ECM. Zaczynał w kwartecie Garbarka, od lat znak jakości. Marshal może być Wam znany np. z Soft Machine. Ostatni z muzyków, młodszy od pozostałych o pokolenie (ur. 1966), to klasycznie wykształcony pianista, dyrygent i kompozytor.

Cóż może zaoferować zderzenie ogromnego doświadczenia jazzowego, wraz ze świeższym spojrzeniem przez okulary zabarwione klasyką? W co przekute zostaną charaktery i wrażliwości trzech muzyków, pochodzących z różnych krajów (Norwegia, Wielka Brytania i Grecja), które uformowały ten muzyczno-topograficzny trójkąt?

Zawsze podchodzę z delikatnym dystansem do koncepcji Tria Fortepianowego. Dużo tego było – prawda? Porywające albumy, średnie, przeciętne. Jak w życiu, zapewne typowy rozkład Gaussa. Ale od lat mam wrażenie, że format ten trochę się zgrał (szczególnie nagrania studyjne). Albo inaczej – wyprał się. Że przez ostatnie dekady zmurszał, stał się rachityczny, a na dodatek jakiś nikczemnik zabetonował to wszystko.

Dlatego gdy kupowałem The Triangle – zastanawiałem się czy to nie będzie dodatkowa warstwa argumentów gruntująca (albo betonująca?!) mnie w przekonaniach. Z drugiej jednak strony pchała mnie w objęcia tego albumu jakaś siła. Przeczucie, że tym razem może być inaczej.

I na szczęście jest inaczej!

Ten album to sinusoida emocji, które muzycy zwinnie kreują w słuchaczu. Utwory prezentują pełną paletę różnorodności. Raz są dynamiczne i wesołe, raz marzycielskie i stonowane, a bywają również niepokojące czy wyciszone. Do wyboru do koloru. Co ważne – to wszystko zgrywa się idealnie i płyta stanowi monolit.

Od razu można wychwycić jakiś niekonwencjonalny sposób gry Vassilisa. Bardzo delikatny, zwiewny – a w dynamicznych utworach (przebojowe Starlight, Lines oraz Saturday) porywający wręcz do lotu. Arild wraz z Johnem – współpracują perfekcyjnie z czego Andersen ma kilka okienek gdzie prezentuje swoje niebywałe umiejętności. Jednak to chyba Tsabropoulos (można złamać palce/bądź klawiaturę pisząc jego nazwisko) jest tu główną siłą napędową. I nie chodzi tu tylko o jego perfekcyjną biegłość, ale o to coś, co przyniósł z koncertowych sal filharmonii. I sam nie wiem do końca jak to określić i co to jest. Czy to jest nienaganna technika, która zazwyczaj jest trzymana w ryzach klasycznych kompozycji? Czy też zabójcza precyzja? A może wspomniana już eteryczność – wyuczona na romantycznych dziełach klasyków? Pojęcia nie mam. Za to wyczuwam, że sprzężenie tego czegoś z jazzowymi naleciałościami – zrobiło robotę. Przez cały album można słuchać fortepianu z zapartym tchem. Oczywiście danie nie byłoby tak smaczne, gdyby nie sugestywna i pełna ozdobników gra sekcji, która obok kreowania wspaniałych ornamentów, potrafi wskoczyć we wspaniały, napędzający groove.

Niejako stemplem potwierdzającym ten swoisty mariaż klasyki i jazzu jest utwór Pavane, który jest interpretacją fortepianowej kompozycji Ravela. Piękne melodie, wielowątkowość i nastrój to jego charakterystyczne cechy. I właściwie mianem „melodyjny nastrój” – w najkrótszy sposób mogę opisać pozostałą część płyty. Nie ma tu nic z nudy, nawet jeśli tempo spada, to ta lekkość grania, ten wspaniały feeling i zgranie muzyków, z całą swoją mocą windują ocenę płyty.


Album bliski ideału. Gdybym na siłę chciał się do czegoś przyczepić, to pewnie bym coś znalazł. Ale byłoby to na tyle nieznaczące, że nie zmąciłoby to ogólnego, bardzo dobrego wrażenia. Po co więc strzępić pióro? Dawno już żadna z płyt nie zagnieździła się w moim odtwarzaczu na tak długo – i niech to będzie dla Was najlepszą zachętą.


Brzmienie – ECM


Myśl na koniec: Tak mi weszła ta płyta, że chyba dam szansę niektórym zakurzonym albumom Wasilewskiego :)

Ocena: 5/6


PS Ostatnio jestem tak opętany przez ECM, że zastanawiam się nad dłuższym maratonem poświęconym tej stajni.


2019 (oryginalnie 2003) ECM
Kod EAN: 02567 43046

Komentarze

  1. Świetnie, że wróciłeś do pisania :) Będę czekał na kolejne recenzje ECM i może uda się przy okazji Twoich wpisów odświeżyć niektóre płyty. Do opisywanego albumu będę musiał wrócić, bo na spacerze, na słuchawkach, jednak uciekło mi sporo i jednak spacery, to nie jest idealne tło do słuchania płyt ECM. Z tego składu najsłabiej znam Marshalla. Tsabropoulos jest bardzo ciekawym muzykiem, słyszałem go na 2 innych płytach u znajomego, również wielkiego fana wytwórni. A Arilda lubię i cenię prawie na równi z Eberhardem (Weber wygrywa o grubość struny ;)). Trzymam kciuki za kolejne wpisy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Spacer nie służy ECM - zgadzam się. W sumie to wytwórni tej służy tylko całkowita cisza, bezruch i 100% koncentracja na sączących się dźwiękach.
    Dziękuję za ciekawy komentarz.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz