Yes - Live 50, (2CD) recenzja


 
W moim mniemaniu Yes to taka trochę sycylijska rodzina. Kłótnie, odejścia, nerwy, fochy, podziały i powroty – a wszystko to podlane oczywiście sosem z kasy. Nigdy nie wiadomo kto zasiądzie do stołu przy kolejnej okazji, kto zostanie doproszony, a kto oddalony itp.

I historia Yes na przestrzenni półwiecza dokładnie taka jest – naszpikowana zmianami, kłótniami, obarczona niepewnością i nieprzewidywalnością. Perpetual Change – tytuł jednej z kompozycji zespołu zdaje się to najlepiej ujmować.


Yes Live 50 – czyli celebracja Złotych Godów zespołu, miała miejsce w 2018 roku. Jako, że zespół nie przepuszcza żadnej okazji aby wydoić trochę kasy od fanów, dokumentując niemal każdą kolejną trasę albumem koncertowym, także i w tym wypadku nie mogło być inaczej. Na rynek trafiło 2 płytowe wydawnictwo będące kompilacją dwóch wieczorów, podczas których zespół występował w Filadelfii.

Kto tym razem został zaproszony do rodzinnego, włoskiego, może trochę przetrąconego stołu? Oto lista gości celebrujących imponującą rocznicę:
  • Steve Howe – gitary, chórki;
  • Alan White – perkusja (tylko kilka utworów. Stan zdrowia Alana nie pozwala już na więcej);
  • Geoff Downes – klawisze;
  • Jon Davison – wokal, akustyczna gitara, perkusjonalia;
  • Billy Sherwood – bas, chórki;
  • Jay Schellen – perkusja (podczas większości koncertu);

Specjalni goście:
  • Patrick Moraz – klawisze w Soon;
  • Tony Kaye – organy (w trzech utwórach);


Wydaje się całkiem tłoczno, prawda? Czy przełożyło się to na jakość serwowanych dań? Przekonajmy się. 50-tkę czas zacząć!

Na początek lodowaty prysznic, a na usta ciśnie się żałosny skowyt - Co to jest!? To ma być Close To The Edge? Po zwiastujących utwór wesołych ptasich trelach, oczekiwałem konkretnego łupnięcia. Dostałem jakieś kadłubek właściwego utworu, obdarty z całej siły i energii. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że jakoby tylko co druga nuta była tu grana. Jest pusto jak na preriach Arizony. Ale to jeszcze nie koniec narzekań. Dziwny miks i nijakie brzmienie – to już dopełnienie tego nędznego otwarcia. Produkcja brzmi jakoś nieprzyjemnie chłodno i bezdusznie, cyfrowo.

Spróbujmy wymazać te nieprzyjemne wrażenia łykiem pożywnego i gęstego Portera, który – na zdjęciu – stanowi tak solidne oparcie pod płytę.

Następujące kolejno po sobie Nine Voices (debiut na koncertowym wydawnictwie), wyciągnięty z przepastnej szafy Sweet Dreams, słodziutki Madrigal (w wersji akustycznej), oraz pierwsza część Fly From Here (również debiut) – starają się poprawić nędzne wrażenie zaserwowane na dzień dobry. Są zmienione aranżacje, ciekawe solówki, jest trochę ognia – choć tylko delikatnie ogrzewającego. Zawsze coś. Choć to wciąż za mało jak na taki zespół i na taką okazję.

Na marginesie - jedną z sił napędowych Yes, były zawsze obłędne partie chórków. Tych kreowanych przez nowego Jona, Sherwooda i Howe’a nie sposób wprost zestawić, bez uczucia żalu i tęsknoty, z tymi śpiewanymi niegdyś przez starego Jona i śp. Squire’a. Szkoda.

Uprzedzę fakty – Soon i Awaken to najjaśniejsze punkty płyty. W pierwszym utworze z odsieczą przybył wspomniany już Patrick Moraz. Jednak uczciwie trzeba przyznać, że nie miał sposobności by pochwalić się swoimi niebanalnymi umiejętnościami technicznymi. Zapewne gdyby się uparł, to ciepłe i otulające plamy, mógłby zagrać opierając się łokciami o parapet. Ten półżartobliwy ton recenzji, to chyba najlepsze remedium na pospolitość tego wydawnictwa.

Awaken okazuje się daniem głównym, najlepiej przyrządzonym i doprawionym. Przy odgrywaniu tego klasyka jakby nagle wszystko zaskoczyło, jakby na chwilę zespół znalazł te tory, którymi powinien się poruszać cały czas. Jest klimat, energia, dobre zgranie. Ku zaskoczeniu, można nawet zapomnieć, że gra tak przetrzebiony skład. Barwna wersja – brawo!

Otwierający drugą płytę Parallels tylko częściowo utrzymuje temperaturę. Solówki Howe’a i Downesa wręcz się skrzą od energii, ale znów brzmienie mocno wciska hamulec (co się stało z perkusją? Niknie w okowach sztucznej, scenicznej mgły?).

Akustyczna część The Ancient znów stwarza pozory normalności, wypełniając powietrze kojącymi dźwiękami.

Pojawia się drugi z gości – Tony Kaye – by wspomóc kolegów w Yours Is No Disgrace. Tyle, że mi definitywnie się odechciewa słuchać tego wydawnictwa. Niby z pojawieniem się wspomnianego muzyka % Yes w Yes się nieco zwiększył, ale nie zmienia to ogólnego obrazu nędzy i rozpaczy. Najdelikatniej pisząc – jest nijako.

A to niespodzianka, zgrane do bólu Mood For a Day jako solowe okienko Howe’a. Zieeeeew…

Bisy? Dostajemy to co ZAWSZE. Czyli Roundabout i Starship Trooper. Spokojnie możemy zasnąć w wygodnym fotelu, tym bardziej, że tempa są iście spacerowe. A Tony Kaye? Gra na na bisach, ale nie powoduje to najmniejszego drgnięcia powiek. Dobranoc.



Oj bezwzględnie pospolite wydawnictwo, jakie nie przystoi do królewskich obchodów 50-lecia. Brutalnie i bez jakiegokolwiek sentymentu obnażające aktualną formę zespołu. Słabsze wykonania jeszcze od biedy można zrozumieć, ale najgorsze w tym wszystkim wydaje się niedbalstwo produkcyjno-realizatorskie.
Kilka perełek repertuarowych, małe przebłyski dawnej formy, czy zaproszeni goście – to w ogólnym rozrachunku za mało. Zdecydowanie za mało żebym mógł z czystym sumieniem komukolwiek polecić to wydawnictwo.

Myśl na koniec: Kupcie Portera, omijajcie Live 50

Ocena: 2+/6 (i to po starej znajomości)

PS Howe ma spoko image – broda na Abe Lincolna



2019 Rhino/Warner Music Group

Kod EAN: 03497 85215

Komentarze