The Cure - Seventeen Seconds (1980) - recenzja


 



Cykl 1980 roku, część 3, Seventeen Seconds,


Niemal równo rok po wydaniu debiutanckiego albumu – Three Imaginary Boys; po sporych roszadach w składzie (Dempseya zastąpił Gallup, a na klawiszach zaczął grać Hartley); The Cure wydało Seventeen Seconds. Płytę, która bezprecedensowo i zdecydowanie spoglądała w stronę niepokoju, chłodu i smutku. Jak się okazało, był to album inaugurujący pewien cykl. Tzw. Mroczną Trylogię, w skład której weszły również Faith, oraz Pornography.

Mimo depresyjnego nastroju całości, album przyodziany został w dobre i niebanalne melodie, z których część można sobie nawet nucić (sic). Emocjonalny ładunek płyty (w literackiej sferze introwertycznych przemyśleń) stanowi świetne uzupełnienie posępnej i chłodnej muzyki.

Otwierający utwór – A Reflection – nie pozostawia złudzeń, będzie rzeczywiście mrocznie. Minimalizm, dostojnie kroczące dźwięki, jakieś ledwo słyszalne skrzypce. Wszystko to może przyprawić nas o dreszcze. A nie jest to jedyna kompozycja, która swobodnie mogłaby posłużyć za ścieżkę dźwiękową mrocznych horrorów i slasherów. W tej roli wybitnie by się sprawdziły również Three, a także The Final Sound. Na Seventeen Seconds jest również sporo melodyjnej deprechy. Album zapewnił porządny urobek hitów, cechujących się żywotnością niezmordowanego księcia Draculi. Takie są zarówno A Play For Today, M, oraz At Night – które niemal przed każdą kolejną trasą, wstawały ospale z trumien, by dzielnie zabawiać kolejne pokolenia fanów. A przecież jest jeszcze ukoronowanie tej przebojowej gromadki. A Forest, który stał się całkiem sporym hitem w ujęciu ogólnym (31 miejsce, i 8 tygodni na liście UK Singles).

Pozostałe utwory, są może nieco mniej charyzmatyczne, może nieco głębiej spoglądają w umęczoną duszę, ale wciąż są bardzo dobre i nie można im czegokolwiek zarzucić. Brak tu choćby najmniejszych kiksów. Porządny, równy album.


Warto zwrócić uwagę na brzmienie i instrumentarium. Partie klawiszy nie są oszałamiające, ale nie miały raczej tego w scenariuszu. Kreują za to obłędny klimat. I to zarówno w ujęciu rytmiki, jak i prowadzenia oszczędnych melodii. Mają czarująco przyjemne, nieco rozmyte barwy. Nie są uwypuklone w miksie, a wręcz bywają przytłoczone przez resztę instrumentów, stając się odrobinę niewyraźne – i być może dzięki temu, tak mocno wpływają na charakterystyczną atmosferę i niepokojący nastrój Seventeen Seconds.

Perkusja to wzór zimnej fali. Mocno skompresowane, matowe brzmienie, bez grama przestrzeni i wolności. Dzięki zastosowanym rozwiązaniom brzmi bezdusznie i chłodno. A jeśli połączy się to z oszczędnym sposobem gry Tolhursta – ograniczającym się wyłącznie do wystukiwania podstawowego rytmu – wychodzi nam brzmieniowy mróz, o wartości zera absolutnego (czyli -273 st. C). Taka czysta motoryka o finezji automatu perkusyjnego. Dobrze! Tak właśnie ma być! Przysłuchajcie się uważnie brzmieniu talerzy – mistrzostwo. Całkowicie odrealniony dźwięk. I wg zapewnień muzyków, w żadnym wypadku nie są to elektroniczne pady.

Gallup – już od początku, od pierwszej płyty The Cure, na której został uwieczniony, postawił na melodyjne i repetytywne pętle, od których trudno się uwolnić. Stały się one znakiem firmowym zespołu. Smith na gitarze gra głównie rytmiczne podkłady, dodając małe smaczki czy urozmaicenia. Jego sposób śpiewania już wtedy był w pełni ukształtowany. Z lekka zawodzący, smutny, pełen emocji.



Myślę, że nie będzie przesady w stwierdzeniu, że album był punktem startowym dla całkowicie nowego gatunku – rocka gotyckiego.

Brzmienie – o nim już było bardzo dużo. Wzór dla wszelkich zespołów pragnących grać w stylu cold wave, dark wave itp.




Myśl na koniec: Do słuchania w samotności, najlepiej późno w nocy.

Ocena: 5/6

PS Fragment Three – został użyty jako dżingiel kultowej audycji - Wieczór Płytowy, wciąż nadawanej w PR2.





2005 (oryginalnie 1980) Fiction/Polydor
Kod EAN: 02498 21832

Komentarze

  1. "Seventeen Seconds" wydaje mi się takim najmniej docenianym albumem w dyskografii The Cure, a przecież jest dziełem równie frapującym co kolejne płyty tworzące tą mroczną trylogię. Cieszę się, że postanowiłeś przypomnieć czytelnikom o jego istnieniu. Przed laty również poświęciłem mu wpis na moim blogu. Jeśli masz ochotę przeczytać to odsyłam pod ten adres: https://czarne-slonca.blogspot.com/2011/09/cure-seventeen-seconds-1980.html
    Pozdrawiam serdecznie. Jakub

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za komentarz.
    Mamy bardzo podobne odczucia odnośnie omawianego albumu.

    Recenzję na Twoim blogu przeczytałem z dużym zainteresowaniem. Końcowe rozpisanie albumów Trylogii, w ujęciu zachodzącego słońca - mistrzowskie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz