Queen - Flash Gordon (1980) - recenzja


 
Ostatnio oglądałem z dzieciakami pastisz kina Sci-Fi – Flash Gordon. Ubawiłem się setnie, ale to co ważniejsze obraz przypomniał mi jak wspaniała muzyka go okrasza. Muzyka skomponowana i nagrana przez nie byle kogo – przez ikonę rocka, która wtedy była w środku transformacji stylu – przez Queen. Zatem los i przypadek, które rządzą życiem sprawił, że odnalazłem wspaniały argument by odświeżyć, nieco zapomniany cykl 1980 roku.

Zatem – 1980 rok – część 4.

Queen w latach 70 chełpiło się tym, że nie używają syntezatorów, a wszelkie dziwne, nieoczywiste dźwięki były efektem ich pomysłowości, oraz realizatorskich sztuczek. Ale przyszedł rok 1980 i dumne hasło No Synthesizers! poszło w odstawkę, do szafy. Zespół na przestrzeni pół roku wydał dwa albumy The Game oraz Flash Gordon. Na pierwszym z nich syntezatory dopiero nieśmiało wkraczały na arenę, ale na Flash Gordon uderzyły z całą swoją nieposkromioną siłą, niczym błyskawica widoczna na kopercie płyty.

Sprawdźmy któż więc obsługiwał owe piekielne urządzenia, jeszcze niedawno wyklinane, ale już obłaskawione – syntezatory.

Freddie Mercury – wokale i… syntezatory;

John Deacon – bass, gitary i… syntezatory;

Roger Taylor – perkusja, wokal i… syntezatory;

Brian May – gitara, wokale i… syntezatory;

Wszystko jasne, prawda? Ale czy ktoś mógłby sobie wyobrazić, dobrą, prześmiewczą produkcje SF z 1980 roku ubarwioną wyłącznie muzyką symfoniczną? To nie jest poważna Odyseja Kosmiczna, czy pretendujące do tego miana Gwiezdne Wojny (szczególnie w oczach ich twórców). Flash Gordon to ruchomy komiks, syntezatory muszą być i basta.


Ale zostawmy obrazki i skupmy się na zawartości muzycznej krążka. Album otwiera rytmiczny Flash’s Theme, który promował album. Pulsujący bas przeplatający się z drapieżnymi fragmentami gitarowymi, typowe dla Queen chórki, i świetna forma Freddiego (ten falset w środku!). Balladowe zamknięcie i Brian na wokalu. Dużo, ale… to nie wszystko! Zmyślnie wplecione zostały tu również ścieżki z filmu (czy to dźwięki wybuchów, laserów, czy też fragmenty dialogów), a wszystko to zostało upakowane w zaledwie 3,5 minutach. Perfekcyjnie ułożona dramaturgia, melodyjność, chwytliwość. Robi wrażenie.

Później dostajemy całą masę typowo ilustracyjnej muzyki, w której główne skrzypce grają syntezatory, ubarwiane delikatnie snującymi się partiami gitar. Są też harfy (czyżby też generowane syntetycznie?), kotły i inne pomniejsze partie instrumentów. Wszystko to pomysłowo przetasowane ze ścieżkami dialogowymi. Pragnę nadmienić, że wypowiadane kwestie nie drażnią (jak w przypadku soundtracków Tarantino, gdzie były zdecydowanie za długie, na tyle długie, że dorabiały się oddzielnego indeksowania na krążku), i są ułożone chronologicznie – więc nawet bez oglądania filmu, można sobie wyrobić zarys intrygi. Syntezatory…jak to mówią, co za dużo to niezdrowo – dlatego znajdzie się jeden, czy drugi fragment, który może zniesmaczyć słuchacza. Jednak w zdecydowanej większości jest dobrze, klimatycznie i intrygująco. Zdarzają się też fragmenty iście wybitne – jak choćby The Kiss, w którym Mercury przechodzi sam siebie, wspinając się na ultra wysokie dźwięki (sam początek kompozycji), a sam utwór w drugiej części płynnie przechwytywany jest przez orkiestrę (a jednak, jest i ona!!). Rewelacyjny jest również Football Fight z ciężkim groovem, który rozpędza tę dynamiczną kompozycję. Gra tu razem całe Queen, a główną linię melodyczną prowadzą syntezatory, które prowadzą pojedynek z gitarowymi partiami Maya. W trakcie kolejnych utworów tu i ówdzie pojawia się pulsujący rytm z Flash’s Theme. Na duże uznanie zasługuje również hard rockowy Battle Theme. W jego zgiełku, w tle można wyłapać wykrzyczaną kwestię Who wants to live forever?!?, która za parę lat posłuży jako tytuł jednej z ballad Queen – ot ciekawostka.

I przechodzimy do ostatniej części płyty. Od Marriage Of Dale And Ming – album zaczyna oscylować wokół jaskrawego, ale niebezpiecznego punktu przegięcia. Myślę, że w założeniu te ostatnie utwory miały oddać dynamikę akcji rozgrywającej się na ekranie. Jednak na płycie pomysł ten został zrealizowany bałaganiarsko, by nie rzec byle jak. Tematy zaczynają zmieniać się z zawrotną prędkością, brzmienie w sąsiadujących ze sobą fragmentach jest niekonsekwentne, ma się wrażenie jakiejś nieudolności albo przynajmniej zbytniego pośpiechu. Tak nie wypada!! Szczególnie w przypadku Queen. Monarchia powinna zobowiązywać, do kroćset... ;)

Nie mogę wyzbyć się osobistego wrażenia, że te ostatnie fragmenty albumu to efekt goniących terminów, lub po prostu inny producent przejął stery w swoje ręce. Tak czy inaczej – szkoda, bo cały wypracowany potencjał płyty jest rozwadniany nieroztropnymi pociągnięciami realizatorskimi. Przy wyciąganiu płyty z odtwarzacza, dominującym wrażeniem jest lekkie rozczarowanie. Tym bardziej jest to bolesne, że na przystawkę i danie główne były zaserwowane całkiem porywające kompozycje.

Obiektywnie, album to porządny średniak, ale mam do niego sentyment wypracowany w pierwszej połowie lat 90.


Brzmienie – już wspominałem, niestety niekonsekwentne (raz klarowne, czyste i dobrze zbalansowane, a raz matowe i o zbyt małej dynamice).


Myśl na koniec: Album to słuchowisko Mini-Max. Minimów słów, za to maximum muzyki.

Ocena: 4/6;

PS Nie wiem czy edytor wydania chciał dorównać ostatniej, bałaganiarskiej części płyty. Ale zapomniał o nawiasie zamykającym podtytuł The Kiss (zdjęcie)






2011 (oryginalnie 1980) Queen Productions/Universal

Kod EAN:02527 71769

Komentarze

  1. 4/6 dla 'średniaka'to nie za dużo??? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlatego właśnie w tekście stoi:
      album to porządny średniak, ale mam do niego sentyment wypracowany w pierwszej połowie lat 90.

      Tu ten sentyment dużo waży. Wszak ocena wyłącznie subiektywna :)

      Usuń
    2. W najbliższym czasie sam zabiorę się za odsluchanie płyt Queen, które posiadam. Powyższej nie mam, ale przy okazji gdzieś ja sobie włączę i zobaczę jak brzmi po latach.

      Usuń
    3. Z płytami Queen z lat 80 mam pewien kłopot. Bardzo dużo zależy od mojej dyspozycji dnia ;) Czasami takie Hot Space - potrafi wejść pięknie, a czasami tak mnie wkurza, że wyłaczam w połowie. Podobnie mam z A Kind Of Magic, Works...

      Usuń
  2. 'Flash' mnie nie porwał. Przyznam, ze nie oglądałem tego filmu, więc nie mam takiego sentymentu do tej płyty😉
    Odnośnie samej muzyki to jako wypełniacz atmosfery w tle może lecieć. Ot takie 2 może 2.5/5.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale Peter, zobacz - zakładając optymistycznie 2,5/5 u Ciebie i 4/6 u mnie. To już całkiem niedaleko się spotykamy :)
      Swoją drogą, nawiązując do Twojego nicka, ostatnio z winyla zapodałem sobie Plays Live - ależ to jest świetny album! (i w nosie mam, że były dogrywki w studio)

      Usuń
    2. Jak dla mnie Gabriel solo nagrywał tylko płyty dobre i w górę. Lubię taki 'ambitny pop'. Akurat tej koncertowki nie mam, ale czeka w kolejce na zakup😉

      Usuń

Prześlij komentarz